poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jak odczułem na sobie słowa "Winter is coming" , czyli moja ocena "Gry o tron".

Okładka książki w wersji serialowej
„Gra o tron” to specyficzna książka, którą czytałem przez cztery długie miesiące. Zacznę od tego, iż zrobiłem błąd oglądając najpierw serial, a dopiero później zabrałem się za czytanie. Myślę, że jest prawie niemożliwe, aby nie znać chociaż zarysu fabuły przedstawionej przez pana Martina historii, jednak zawsze zostaje to prawie.

 Akcja „Gry o tron” rozpoczyna się  w czasach pokoju, podczas trwania najdłuższego lata, jakie ktokolwiek pamięta. Narrator oprowadza nas po mroźnym Winterfell, siedzibie rodu wywodzącego się jeszcze od Pierwszych ludzi, w którym pojawia się królewski orszak. Powoduje to niemałe zamieszanie oraz rozpoczyna lawinę decyzji i wydarzeń, które napędzają akcję i ostatecznie prowadzą do… wojny. Tego pewnie się domyśliliście, bo co innego miałoby się dziać, w książce opisującej czasy czarowników  i białej broni?! 


Jak już napomknąłem do lektury nakłonił mnie znakomity serial, o tym samym tytule. Każdy kolejny sezon mocno utwierdzał mnie w przekonaniu, że nie ma  innej możliwości, niż przeczytać książkę. Tak to się zaczęło… w sierpniu.  Kupiłem sobie egzemplarz, tuż przed dwutygodniowym wyjazdem za granicę, podczas którego planowałem skończyć całe, ponad osiemset stronicowe, tomiszcze. Mało tego niepokoiłem się, czy aby starczy mi lektury na dwa tygodnie. Jak się okazało niepotrzebnie.  

Już od początku, czytanie szło mi jak przysłowiowa „krew z nosa”. Po pierwszych trzydziestu stronach odkryłem iście Tolkienowski klimat, co trochę mnie zniechęciło, jednak raz zaczętej książki nie wypada przerwać. Dziesiątki mało przekonujących opisów i ciągnących się przez setki linijek tekstu błahych zdarzeń, to naprawdę nie moja bajka. Dziwny dla mnie był fakt, iż książka mnie nie odpychała w tak dużej mierze, jak po prostu była mi obojętna, podczas czytania nie czułem presji, która pomagałaby mi brnąć przez kolejne wyrazy w celu szybszego dotarcia do sedna historii. Możliwe, że było to spowodowane uprzednią znajomością fabuły, jednak nigdy nie wpływało to na mój odbiór lektury w tak znaczący sposób. Przyszła nowa szkoła, sporo nauki, kompletnie odechciało mi się czytać, szczególnie takie cegły, napisałem do Was post, o chwilowym zawieszeniu bloga, a o G.R.R. Martinie i jego „Grze o tron” po prostu zapomniałem. Dokończyłem ją po ponad miesiącu, kiedy spadł pierwszy śnieg, a ktoś w klasie krzyknął "Witer is coming";zagryzłszy zęby dotarłem do ostatniej, ku mej ogromnej radości czystej kartki i ponownie zapomniałem. 


George R.R. Martin we własnej osobie
Tę recenzję pisze po ponad trzech tygodniach od upragnionego zakończenia książki i mimo tak długiej przerwy cały czas mam poważny dylemat do jakiej kategorii zaliczyć ten tytuł i chyba nie wyląduje w żadnej. Książka nie była najgorszą jaką czytałem, ale najlepszą też nie, pod względem czytelności umieściłbym ją pośród znakomitej większości lektur szkolnych, z oceną  2,5/5. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz